piątek, 18 kwietnia 2014

Rozdział VI

Od kąt znalazłam się w mieście, czas zaczął płynąć bardzo wolno. Z tego co udało mi się ustalić na podstawie planu, by dostać się do areny musiałam przedostać się na drugi koniec kopuły. Dzień był słoneczny i gorący. Przywodził mi na myśl pustynię. Wolf pochrapywał w mojej kieszeni. Z chęcią bym się zdrzemnęła tak jak on. Według starszej pani którą zaczepiłam po drodze, najszybciej byłoby pojechać metrem, które rozciągało się pod całym miastem. Rozglądałam się po blokowisku na które właśnie weszłam. Ta podróż wcale mi się nie podobała. Zastanawiało mnie to co zrobię gdy już dotrę do areny. Poproszę o pomoc? Ciekawe co by sobie ludzie pomyśleli gdy bym opowiedziała im jak się tutaj znalazłam. Swoją drogą, musiałam mieć mnóstwo szczęścia.
Po pewnym czasie, z radością uznałam, że znalazłam metro. Zeszłam schodami pod ziemię. W twarz uderzyło mnie chłodne powietrze. Przystanek był dość duży. Posiadał sześć kas biletowych (obecnie tylko jedna była otwarta, a sprzedawczyni spała na krześle). Był też automat z napojami, kilka plastikowych krzesełek i mały kiosk. Oprócz mnie czekała jeszcze matka z dwoma pulchnymi bobasami, starszy pan, jakiś menel i młoda kobieta, która rozmawiała przez telefon. Na dwóch dużych wyświetlaczach pokazane było kilka następnych kursów metra. Ku mojej uciesze, pierwszy który miał przyjechać jechał w kierunku areny. W końcu metro nadjechało. Wsiadłam do środka i zajęłam pierwsze lepsze miejsce. Jazda autobusem na gapę, nauczyła mnie by wypatrywać podejrzanie wyglądających osób. Wagon ruszył z niesamowitą szybkością. Nie minęło kilka chwil, a już byliśmy na kolejnym przystanku.
Nim dotarłam do centrum, metro zapełniło się ludźmi. Nagle ktoś złapał mnie za ramie.
   - Bilet do kontroli, młoda damo – powiedział mężczyzna po trzydziestce. Wyglądałby jak normalny pasażer, gdyby nie dziwna czapka na głowie.
     Bez namysłu wyrwałam mu się i wybiegłam na peron. A ponieważ był zatłoczony mogłam bez problemu wmieszać się w tłum. Usiadłam na wolnym miejscu. Z przerażeniem stwierdziłam, że jet już dawno po południu. Kolejny wagon jadący we właściwym kierunku miał pojawić się za półtorej godziny. Postanowiłam wyjść na górę. Dopchanie się do schodów, zajęło mi trochę czasu. Tłum ludzi, niczym prąd morski porwał mnie i wyciągnął z na zewnątrz.
     Znalazłam się na wielkim rondzie. Wokoło niego stało mnóstwo drapaczy chmur. Auta poruszały się niczym mrówki. Odwróciłam się i wtedy mnie zamurowało. W samym środku ronda stał wielki pomnik. Postać na nim uwieczniona miała rozwiane, krótkie włosy, gogle na głowie. Rękę miał podniesioną wysoko do góry i pokazywał gest Victori. Pomiędzy palcami, trzymał bakugana w kulistej formie. Dobrze znałam tę postać.
    - To mój dziadek – wyszeptałam. Wolf wiercił się niespokojnie w mojej kieszeni.
    Stałam tam jeszcze przez chwilę, a potem odeszłam. Kolejna godzina upłynęła niespodziewanie szybko. Nim się obejrzałam przystanek zrobił się pusty. W podziemiu zapanował chłód, zbliżała się godzina piąta. Nim odpowiedni wagon przyjechał, znałam już wszystkie ceny biletów, tytuły popularnych miesięczników i rozkład jazdy. Oprócz mnie do wagonu wsiadła młoda dziewczyna. Oparłam głowę na ramieniu i zamknęłam oczy.
Obudził mnie nieznajomy głos.
     - Panienko, proszę się obudzić – starawy kierowca wagonu stał przede mną.
     - Gdzie jestem? - zapytałam zdezorientowana .
     - Na ostatnim przystanku. Panienka zaspała – powiedział pośpiesznie.
     - Muszę się dostać do areny.
   - To ma panienka szczęście. Do areny prosto tym wyjściem – pokazał palcem przez okno. - Musi panienka wsiąść, bo ja jadę do zajezdni.
Szybko przeprosiłam za kłopot i wysiadłam. Wyszłam z przystanku i zdziwiłam się. Wokoło rozciągał się las. Drzewa nie były tak wysokie jak w dżungli, ale większe od tych ziemskich. Krzaki stworzyły mur nie do przejścia. Ruszyłam na przód drogą. Na niebie zaczęły pojawiać się chmury, lecz mimo tego nadal było widać zachodzące słońce. W lesie panował chłód, był on miłą odmianą po kilkudniowej wędrówce przez pustynię. Dopiero po pewnym czasie zza drzew wyłonił się latarnia. Dalej był parking i arena. Ogromny budynek w kształcie koła,żółto, biało, czerwony. Wysoki. Pełno było w nim okien i drzwi. Weszłam głównym wejściem. W oczy uderzyło mnie oślepiające, białe światło. Na przeciwko mnie za niewysoką ladą, siedziała recepcjonistka. Czytała magazyn. Podłoga pokryta była białymi kafelkami. Lekko zielone ściany i zielone krzesełka tworzyły harmonijną całość.
Kobieta podniosła wzrok gdy weszłam do środka. Ubrana była w zielony żakiet. Uśmiechnęłam się nieśmiało
 - W czym mogę pomóc? - zapytała melodyjnym głosem recepcjonistka.
     - Stanęłam jak wyryta. No właśnie, co ja mam jej powiedzieć? Że spadłam z nieba w dżungli?
    - Przy wejściu do miasta powiedziano mi, że mam się tu udać – wyjąkałam. Kobieta zmrużyła oczy i przyjrzała mi się uważnie.
 - Rozumiem – powiedziała cicho i sięgnęła jedną ręką po telefon
    - Nie, proszę nigdzie nie dzwonić! - wykrzyknęłam trochę za głośno. - Ja jestem Kuso – poprzednim razem nazwisko mojego dziadka pozwoliło mi przejść do środka kopuły.
     Kobieta popatrzyła na mnie bystrym wzrokiem. Domyśliłam się, że szukała podobieństwa. W końcu westchnęła i wstała. Podeszła do komputera na biurku i wystukała jakiś komunikat.
     - Proszę za mną - recepcjonistka ruszyła prawym korytarzem.
     - Po pewnym czasie doszłyśmy do windy i wjechałyśmy na drugie piętro. Dopiero wtedy zauważyłam, że kobieta ma identyfikator. Yui, ładne imię. Poprowadziła mnie przez skrzydło mieszkalne. Zatrzymała się dopiero przy pokoju 213.
     - Oto pani pokój – wyciągnęła klucz i otworzyła drzwi.