Od kąt znalazłam
się w mieście, czas zaczął płynąć bardzo wolno. Z tego co
udało mi się ustalić na podstawie planu, by dostać się do areny
musiałam przedostać się na drugi koniec kopuły. Dzień był
słoneczny i gorący. Przywodził mi na myśl pustynię. Wolf
pochrapywał w mojej kieszeni. Z chęcią bym się zdrzemnęła tak
jak on. Według starszej pani którą zaczepiłam po drodze,
najszybciej byłoby pojechać metrem, które rozciągało się pod
całym miastem. Rozglądałam się po blokowisku na które właśnie
weszłam. Ta podróż wcale mi się nie podobała. Zastanawiało mnie
to co zrobię gdy już dotrę do areny. Poproszę o pomoc? Ciekawe co
by sobie ludzie pomyśleli gdy bym opowiedziała im jak się tutaj
znalazłam. Swoją drogą, musiałam mieć mnóstwo szczęścia.
Po pewnym czasie, z
radością uznałam, że znalazłam metro. Zeszłam schodami pod
ziemię. W twarz uderzyło mnie chłodne powietrze. Przystanek był
dość duży. Posiadał sześć kas biletowych (obecnie tylko jedna
była otwarta, a sprzedawczyni spała na krześle). Był też automat
z napojami, kilka plastikowych krzesełek i mały kiosk. Oprócz mnie
czekała jeszcze matka z dwoma pulchnymi bobasami, starszy pan, jakiś
menel i młoda kobieta, która rozmawiała przez telefon. Na dwóch
dużych wyświetlaczach pokazane było kilka następnych kursów
metra. Ku mojej uciesze, pierwszy który miał przyjechać jechał w
kierunku areny. W końcu metro nadjechało. Wsiadłam do środka i
zajęłam pierwsze lepsze miejsce. Jazda autobusem na gapę, nauczyła
mnie by wypatrywać podejrzanie wyglądających osób. Wagon ruszył
z niesamowitą szybkością. Nie minęło kilka chwil, a już byliśmy
na kolejnym przystanku.
Nim dotarłam do
centrum, metro zapełniło się ludźmi. Nagle ktoś złapał mnie za
ramie.
- Bilet do kontroli, młoda damo –
powiedział mężczyzna po trzydziestce. Wyglądałby jak normalny
pasażer, gdyby nie dziwna czapka na głowie.
Bez namysłu wyrwałam mu się i
wybiegłam na peron. A ponieważ był zatłoczony mogłam bez
problemu wmieszać się w tłum. Usiadłam na wolnym miejscu. Z
przerażeniem stwierdziłam, że jet już dawno po południu.
Kolejny wagon jadący we właściwym kierunku miał pojawić się za
półtorej godziny. Postanowiłam wyjść na górę. Dopchanie się
do schodów, zajęło mi trochę czasu. Tłum ludzi, niczym prąd
morski porwał mnie i wyciągnął z na zewnątrz.
Znalazłam się na wielkim
rondzie. Wokoło niego stało mnóstwo drapaczy chmur. Auta
poruszały się niczym mrówki. Odwróciłam się i wtedy mnie
zamurowało. W samym środku ronda stał wielki pomnik. Postać na
nim uwieczniona miała rozwiane, krótkie włosy, gogle na głowie.
Rękę miał podniesioną wysoko do góry i pokazywał gest Victori.
Pomiędzy palcami, trzymał bakugana w kulistej formie. Dobrze
znałam tę postać.
- To mój dziadek – wyszeptałam.
Wolf wiercił się niespokojnie w mojej kieszeni.
Stałam tam jeszcze przez chwilę,
a potem odeszłam. Kolejna godzina upłynęła niespodziewanie
szybko. Nim się obejrzałam przystanek zrobił się pusty. W
podziemiu zapanował chłód, zbliżała się godzina piąta. Nim
odpowiedni wagon przyjechał, znałam już wszystkie ceny biletów,
tytuły popularnych miesięczników i rozkład jazdy. Oprócz mnie
do wagonu wsiadła młoda dziewczyna. Oparłam głowę na ramieniu i
zamknęłam oczy.
Obudził mnie
nieznajomy głos.
- Panienko, proszę się obudzić –
starawy kierowca wagonu stał przede mną.
- Gdzie jestem? - zapytałam
zdezorientowana .
- Na ostatnim przystanku. Panienka
zaspała – powiedział pośpiesznie.
- Muszę się dostać do areny.
- To ma panienka szczęście. Do
areny prosto tym wyjściem – pokazał palcem przez okno. - Musi
panienka wsiąść, bo ja jadę do zajezdni.
Szybko przeprosiłam
za kłopot i wysiadłam. Wyszłam z przystanku i zdziwiłam się.
Wokoło rozciągał się las. Drzewa nie były tak wysokie jak w
dżungli, ale większe od tych ziemskich. Krzaki stworzyły mur nie
do przejścia. Ruszyłam na przód drogą. Na niebie zaczęły
pojawiać się chmury, lecz mimo tego nadal było widać zachodzące
słońce. W lesie panował chłód, był on miłą odmianą po
kilkudniowej wędrówce przez pustynię. Dopiero po pewnym czasie zza
drzew wyłonił się latarnia. Dalej był parking i arena. Ogromny
budynek w kształcie koła,żółto, biało, czerwony. Wysoki. Pełno
było w nim okien i drzwi. Weszłam głównym wejściem. W oczy
uderzyło mnie oślepiające, białe światło. Na przeciwko mnie za
niewysoką ladą, siedziała recepcjonistka. Czytała magazyn.
Podłoga pokryta była białymi kafelkami. Lekko zielone ściany i
zielone krzesełka tworzyły harmonijną całość.
Kobieta podniosła
wzrok gdy weszłam do środka. Ubrana była w zielony żakiet.
Uśmiechnęłam się nieśmiało
- W czym mogę pomóc? - zapytała melodyjnym głosem recepcjonistka.
- W czym mogę pomóc? - zapytała melodyjnym głosem recepcjonistka.
- Stanęłam jak wyryta. No
właśnie, co ja mam jej powiedzieć? Że spadłam z nieba w
dżungli?
- Przy wejściu do miasta
powiedziano mi, że mam się tu udać – wyjąkałam. Kobieta
zmrużyła oczy i przyjrzała mi się uważnie.
- Rozumiem – powiedziała cicho i
sięgnęła jedną ręką po telefon
- Nie, proszę nigdzie nie dzwonić!
- wykrzyknęłam trochę za głośno. - Ja jestem Kuso –
poprzednim razem nazwisko mojego dziadka pozwoliło mi przejść do
środka kopuły.
Kobieta popatrzyła na mnie
bystrym wzrokiem. Domyśliłam się, że szukała podobieństwa. W
końcu westchnęła i wstała. Podeszła do komputera na biurku i
wystukała jakiś komunikat.
- Proszę za mną - recepcjonistka
ruszyła prawym korytarzem.
- Po pewnym czasie doszłyśmy do
windy i wjechałyśmy na drugie piętro. Dopiero wtedy zauważyłam,
że kobieta ma identyfikator. Yui, ładne imię. Poprowadziła mnie
przez skrzydło mieszkalne. Zatrzymała się dopiero przy pokoju
213.
- Oto pani pokój – wyciągnęła
klucz i otworzyła drzwi.