piątek, 18 kwietnia 2014

Rozdział VI

Od kąt znalazłam się w mieście, czas zaczął płynąć bardzo wolno. Z tego co udało mi się ustalić na podstawie planu, by dostać się do areny musiałam przedostać się na drugi koniec kopuły. Dzień był słoneczny i gorący. Przywodził mi na myśl pustynię. Wolf pochrapywał w mojej kieszeni. Z chęcią bym się zdrzemnęła tak jak on. Według starszej pani którą zaczepiłam po drodze, najszybciej byłoby pojechać metrem, które rozciągało się pod całym miastem. Rozglądałam się po blokowisku na które właśnie weszłam. Ta podróż wcale mi się nie podobała. Zastanawiało mnie to co zrobię gdy już dotrę do areny. Poproszę o pomoc? Ciekawe co by sobie ludzie pomyśleli gdy bym opowiedziała im jak się tutaj znalazłam. Swoją drogą, musiałam mieć mnóstwo szczęścia.
Po pewnym czasie, z radością uznałam, że znalazłam metro. Zeszłam schodami pod ziemię. W twarz uderzyło mnie chłodne powietrze. Przystanek był dość duży. Posiadał sześć kas biletowych (obecnie tylko jedna była otwarta, a sprzedawczyni spała na krześle). Był też automat z napojami, kilka plastikowych krzesełek i mały kiosk. Oprócz mnie czekała jeszcze matka z dwoma pulchnymi bobasami, starszy pan, jakiś menel i młoda kobieta, która rozmawiała przez telefon. Na dwóch dużych wyświetlaczach pokazane było kilka następnych kursów metra. Ku mojej uciesze, pierwszy który miał przyjechać jechał w kierunku areny. W końcu metro nadjechało. Wsiadłam do środka i zajęłam pierwsze lepsze miejsce. Jazda autobusem na gapę, nauczyła mnie by wypatrywać podejrzanie wyglądających osób. Wagon ruszył z niesamowitą szybkością. Nie minęło kilka chwil, a już byliśmy na kolejnym przystanku.
Nim dotarłam do centrum, metro zapełniło się ludźmi. Nagle ktoś złapał mnie za ramie.
   - Bilet do kontroli, młoda damo – powiedział mężczyzna po trzydziestce. Wyglądałby jak normalny pasażer, gdyby nie dziwna czapka na głowie.
     Bez namysłu wyrwałam mu się i wybiegłam na peron. A ponieważ był zatłoczony mogłam bez problemu wmieszać się w tłum. Usiadłam na wolnym miejscu. Z przerażeniem stwierdziłam, że jet już dawno po południu. Kolejny wagon jadący we właściwym kierunku miał pojawić się za półtorej godziny. Postanowiłam wyjść na górę. Dopchanie się do schodów, zajęło mi trochę czasu. Tłum ludzi, niczym prąd morski porwał mnie i wyciągnął z na zewnątrz.
     Znalazłam się na wielkim rondzie. Wokoło niego stało mnóstwo drapaczy chmur. Auta poruszały się niczym mrówki. Odwróciłam się i wtedy mnie zamurowało. W samym środku ronda stał wielki pomnik. Postać na nim uwieczniona miała rozwiane, krótkie włosy, gogle na głowie. Rękę miał podniesioną wysoko do góry i pokazywał gest Victori. Pomiędzy palcami, trzymał bakugana w kulistej formie. Dobrze znałam tę postać.
    - To mój dziadek – wyszeptałam. Wolf wiercił się niespokojnie w mojej kieszeni.
    Stałam tam jeszcze przez chwilę, a potem odeszłam. Kolejna godzina upłynęła niespodziewanie szybko. Nim się obejrzałam przystanek zrobił się pusty. W podziemiu zapanował chłód, zbliżała się godzina piąta. Nim odpowiedni wagon przyjechał, znałam już wszystkie ceny biletów, tytuły popularnych miesięczników i rozkład jazdy. Oprócz mnie do wagonu wsiadła młoda dziewczyna. Oparłam głowę na ramieniu i zamknęłam oczy.
Obudził mnie nieznajomy głos.
     - Panienko, proszę się obudzić – starawy kierowca wagonu stał przede mną.
     - Gdzie jestem? - zapytałam zdezorientowana .
     - Na ostatnim przystanku. Panienka zaspała – powiedział pośpiesznie.
     - Muszę się dostać do areny.
   - To ma panienka szczęście. Do areny prosto tym wyjściem – pokazał palcem przez okno. - Musi panienka wsiąść, bo ja jadę do zajezdni.
Szybko przeprosiłam za kłopot i wysiadłam. Wyszłam z przystanku i zdziwiłam się. Wokoło rozciągał się las. Drzewa nie były tak wysokie jak w dżungli, ale większe od tych ziemskich. Krzaki stworzyły mur nie do przejścia. Ruszyłam na przód drogą. Na niebie zaczęły pojawiać się chmury, lecz mimo tego nadal było widać zachodzące słońce. W lesie panował chłód, był on miłą odmianą po kilkudniowej wędrówce przez pustynię. Dopiero po pewnym czasie zza drzew wyłonił się latarnia. Dalej był parking i arena. Ogromny budynek w kształcie koła,żółto, biało, czerwony. Wysoki. Pełno było w nim okien i drzwi. Weszłam głównym wejściem. W oczy uderzyło mnie oślepiające, białe światło. Na przeciwko mnie za niewysoką ladą, siedziała recepcjonistka. Czytała magazyn. Podłoga pokryta była białymi kafelkami. Lekko zielone ściany i zielone krzesełka tworzyły harmonijną całość.
Kobieta podniosła wzrok gdy weszłam do środka. Ubrana była w zielony żakiet. Uśmiechnęłam się nieśmiało
 - W czym mogę pomóc? - zapytała melodyjnym głosem recepcjonistka.
     - Stanęłam jak wyryta. No właśnie, co ja mam jej powiedzieć? Że spadłam z nieba w dżungli?
    - Przy wejściu do miasta powiedziano mi, że mam się tu udać – wyjąkałam. Kobieta zmrużyła oczy i przyjrzała mi się uważnie.
 - Rozumiem – powiedziała cicho i sięgnęła jedną ręką po telefon
    - Nie, proszę nigdzie nie dzwonić! - wykrzyknęłam trochę za głośno. - Ja jestem Kuso – poprzednim razem nazwisko mojego dziadka pozwoliło mi przejść do środka kopuły.
     Kobieta popatrzyła na mnie bystrym wzrokiem. Domyśliłam się, że szukała podobieństwa. W końcu westchnęła i wstała. Podeszła do komputera na biurku i wystukała jakiś komunikat.
     - Proszę za mną - recepcjonistka ruszyła prawym korytarzem.
     - Po pewnym czasie doszłyśmy do windy i wjechałyśmy na drugie piętro. Dopiero wtedy zauważyłam, że kobieta ma identyfikator. Yui, ładne imię. Poprowadziła mnie przez skrzydło mieszkalne. Zatrzymała się dopiero przy pokoju 213.
     - Oto pani pokój – wyciągnęła klucz i otworzyła drzwi.

niedziela, 16 marca 2014

Rozdział V

Rąbnęłam głową o ziemię. Piasek nasypał mi się do ust. Zaczęłam prychać i kichać, próbując pozbyć się drobinek. Usiadłam zdezorientowana na ziemi. Co się u licha stało? W jednym momencie siedziałam na grzbiecie Wolfa, a już pa chwili spadałam głową w dół.
    - Wolf? - zapytałam.
Na horyzoncie wciąż majaczyła wielka kopuła miasta. A więc to nie był miraż.
    - Tu jestem – usłyszałam głos bakugana. Rozejrzałam się w poszukiwaniu jego źródła.
Coś dotknęło mojej nogi. Odruchowo machnęłam ręką jakbym chciała strącić z niej robaka. Jednak to co dotknęłam nie było owadem. Twarde. Spojrzałam w tamtym kierunku.
    - Och , Fire co ci się stało? - Wolf zamienił się w kulistą formę. Niewielki, unosił się w powietrzu.
    - Miasta poza kopułą, mają dodatkową linie ochrony. Pole magnetyczne ma za zadanie zmienić wszystkie bakugany w promieniu trzech kilometrów w kuliste formy. To ma chronić miasta przed dzikimi. Twój dziadek wymyślił ten system.
Kiwnęłam tylko potakująco głową. Powoli podniosłam się z piachu. Tylko trzy kilometry i będę wśród cywilizacji. Po tych kilku dniach (już dawno przestałam liczyć czas) należał mi się odpoczynek. Ruszyłam bez słowa w stronę miasta. Słońce niedługo miało wzejść, mimo to wszystko było dobrze widoczne. Wciąż panowała niska temperatura, lecz ja wolałam chodzić kiedy było zimno niż gorąco. Tylko trzy kilometry!, dopingowałam się w myślach. Czułam jak odwodnione mięśnie buntują się w moim ciele. Wolf podążał za mną. Słońce które powoli zaczęło wyłaniać się zza horyzontu oślepiało mnie. Patrzyłam pod nogi. Im bliżej byliśmy miasta, tym piachu było coraz mniej, aż w końcu weszliśmy na twardą ziemię. Podniosłam wzrok.
    Tuż przede mną Wznosiła się srebrna ściana o wysokości co najmniej piętnastu metrów. Z niej w górę wyrastała niebieskawa kopuła. Po jej kształcie domyśliłam się, że otacza całe miasto. Przy srebrnej ścianie stali dwaj strażnicy. Mieli na sobie biało-niebieskie uniformy, paralizator (przy pasku) oraz pałkę (taką jaką mają normalni policjanci, tyko że szarą). Jeden z nich drzemał.
   - Co tutaj robisz dziecko? - zapytał drugi, delikatnym, wręcz miłym głosem. Podskoczyłam przerażona.
   - Ja podążam do tego miasta – odparłam najspokojniej jak potrafiłam.
   - W takim razie, proszę o pokazanie dokumentów.
   - Dokumentów? - zapytałam. No jasne idiotko!, skarciłam się w myślach. - Ja nie mam dokumentów.
   - Dawe, co tutaj się dzieje? - śpiący strażnik podniósł się z ziemi. Miał niski i szorstki głos. Na jego twarzy malowało się nie zadowolenie. - Jak nie masz dokumentów mała to spadaj.
    - Ale ja naprawdę muszę się dostać do miasta! - starałam się być stanowcza, lecz moim głosie dało się wyczuć histerię. Wolf schował się za mną.
   - Wróć jak załatwisz dokumenty – złapał mnie za ramię. Był niewiarygodnie silny.
   - Nic nie rozumiecie! Ja muszę wrócić do domu, a nie wiem jak! - wyrwałam mu się. - Mam już dość tego świata. Najpierw wpadłam tu przez portal, potem znalazłam się wśród jakiegoś lasu pełnego dzikich bakuganów! - wrzeszczałam na całe gardło. Miałam dość walczenia o wszystko i ze wszystkim. Choć jedna rzecz mogła raz mi przyjść z łatwością. - Potem łaziłam przez kilka dni po pustyni, o mało co nie umarłam z pragnienia, a teraz wy mi mówicie, że zrobiłam to na darmo?! Nie obchodzą mnie żadne dokumenty! Chcecie ich? No to proszę! Emilie Isablle Kuso, urodzona: 2024 rok, 28 kwietnia o dziewiątej rano! Znak z zodiaku: Byk, grupa krwi: Arh+, wzrost: metr siedemdziesiąt dwa! - ucichłam na chwilę by złapać oddech. Gardło mnie bolało.
   - Zaraz nazywasz się Kuso? - zapytał pierwszy strażnik, o imieniu Dawe. - Tak ja Daniel Kuso?!
   - Tak – wychrypiałam. Jutro nie będę mogła mówić, pomyślałam. - To był mój dziadek.
  - Trzeba było tak od razu – mruknął drugi pod nosem. - Zaraz czemu powiedziałaś o nim w czasie przeszłym?
    - Bo on nie żyje od ponad roku.
    - Dobra, skoro musisz wejść do tego miasta to idź – pstryknął palcami i kawałek srebrnej ściany zafalował po czym zniknął, a przede mną pojawiła się wyrwa wielkości drzwi. Bo to były drzwi. Wejście do miasta. - Jeśli nie masz dachu nad głową to idź do areny. Każdy powie ci jak do niej dojść. Powodzenia!
    - Dziękuję – udało mi się wykrztusić. Ruszyłam przez wyrwę w ścianie.
    - Nieźle na nich nawrzeszczałaś – pochwalił mnie Fire, kiedy już byliśmy po drugiej stronie.
    - Taki wrodzony dar – odpowiedziałam. Przede mną rozciągało się miasto.
--------------------
Od Autorki! Przepraszam że tak długo musieliście czekać. Niestety mam w domu jeden komputer, okupywany przez wszystkich (cztery osoby). Mam nadzieję że rozdział wam się spodoba. Pozdrawiam!

niedziela, 16 lutego 2014

Rozdział IV

   W ciągu trzech dni udało nam się dotrzeć do granicy lasu. Dalej rozciągała się pustynia. W ciągu tych kilku dni ja i Wolf zdążyliśmy się do siebie nie tylko przyzwyczaić, ale i polubić. Czas w tym miejscu zdawał się płynąć wolniej. Wędrowaliśmy gorącymi dniami. Po zmierzchu w dżungli było zbyt niebezpiecznie. Dzikie bakugany rzadko kiedy zapuszczały się na pustynie. W dzień piasek był gorący, zaś nocą lodowaty. Dowiedziałam się wiele o istotach zamieszkujących ten świat. O tym że nie musiały jeść, by mieć siłę. Jedynie wypoczywały. Posiadały również formę kulistą. Dzikie bakugany zachowywały się jak zwierzęta.
Kolejnego dnia ruszyliśmy przez pustynię. Żar lał się z nieba. Teraz nie szłam już obok Wolfa. Siedziałam mu na grzbiecie. Miał gęste futro. Zabraliśmy ze sobą jedzenie. Według mojego przyjaciela po drodze mieliśmy minąć jakąś oazę. Owoce owinęłam lianami zerwanymi w lesie. Nie mogły jednak starczyć na długo. Zaraz po zajściu słońca robiło się zimno. Piasek tracił ciepło niezwykle szybko. Całe szczęście że wilk miał grube futro. Powietrze nie było już duszne. Po kilku minutach Fire Wolf ułożył się ostrożnie na ziemi żeby mnie nie zrzucić. Gdy tylko zamknęłam oczy zasnęłam.

   Obudził mnie wstrząs. Potrzebowałam kilku chwil by uświadomić sobie, że wciąż siedzę na grzbiecie bakugana. Wokół wciąż panowały ciemności. Jednak to co spędziło mi sen z powiek było świetnie widoczne. Dziki bakugan o wyglądzie węża sunął powoli ku nam. Gdy Wolf zawarczał zatrzymał się i zasyczał. Rzeczywiście zachowywał się jak zwierze. Napiął mięśnie i skoczył próbując ukąsić łapę mojego przyjaciele. Jednak Fire był szybszy. Przygniótł go do ziemi łapą i poraził kulą ogni. Przerażony wąż natychmiast odpełzł w ciemności. Tamtej nocy nie zasnęliśmy. Teraz wędrowaliśmy nocami. Zdałam sobie sprawę, że Wolf nie walczył jak zwierze. Bardziej jak wyszkolony wojownik.
 - Miałeś kiedyś wojownika – stwierdziłam. Nie odpowiedział. - Jeśli nie chcesz nie musisz mówić.
 - Nie, w porządku. Tak, miałem wojownika – znowu zapanowała cisza. - Zginął podczas walki. Potem uciekłem do lasu.
 - Przykro mi – powiedziałam. Naprawdę było mi przykro. - To dlatego zgodziłeś się ze mną iść?
 - To jeden z powodów. Bardzo podobało mi się życie wśród ludzi. Chciałem zobaczyć czy ponownie będę w stanie walczyć z wojownikiem.
 - Chcesz żebym była twoim wojownikiem?
 - Tak – powiedział z nie ukrywanym szczęściem. - Bardzo.
 - W takim razie zgoda – odpowiedziałam bez namysłu. Jeśli miałabym wybierać wśród wszystkich bakuganów tego świata, wygrana padłaby na Wolfa. - A jaki był ten drugi powód?
 - Twoim przodkiem był legendarny Daniel Kuso.
 - Mój dziadek. Co on takiego zrobił?
 - Wiele razy uratował nas i nasz świat. Zresztą inne też. Był wojownikiem Dragonoida. Najsilniejszego bakugana w historii – wyciągnęłam Drago z kieszeni. Skoro był taki jak Wolf to czemu zamknięty w kulistej formie i czemu mi się jeszcze nie pokazał.
 - To on? - zapytałam. Wolf odwrócił głowę i zmarszczył brwi (jeśli wilki je posiadają).
 - Tak, ale dlaczego jego ciało jest martwe? - zastanawiał się na głos.
 - On nie żyje?
 - Nie, dusze bakuganów nie umierają, ale ciała tak.

   Od tamtej pory nie rozmawialiśmy o moim dziadku, ani Drago. Bardzo chciałam się dowiedzieć jakie przygody przeżył. Kilka dni później naszym oczom ukazała się oaza. Spadła nam z nieba. Akurat kończyły się zapasy żywności, a soki z owoców nie zaspakajały naszego pragnienia. Wypoczęliśmy w cieniu palm i najedliśmy się. Ruszyliśmy o zmierzchu. Tym razem przygotowana byłam na długą i męczącą podróż, jednak ku memu zadowoleniu, gdy tylko ciemności zniknęły ukazało nam się wielkie miasto. Osłonięte kopułą. Tylko z dwa kilometry od nas. Chciałam krzyczeć z radości. Miałam po dziurki w nosie pustyni. Już miałam podzielić się myślami z Wolfem gdy runęłam na ziemię.
----------------------
Od Autorki! Przepraszam że tak długo się nie odzywałam. Szkoła mnie wykańcza. Pozdrawiam!

wtorek, 4 lutego 2014

Rozdział III

   Po moich plecach przebiegły dreszcze. Stałam jak sparaliżowana. Głos niewątpliwie był męski. Skoro zwierzęta w tym miejscu mają ponad, dobre trzydzieści metrów, to czemu miały by nie mówić? Moje ręce już nie sięgały po smakowicie wyglądający owoc, lecz zwisały luźno wzdłuż tułowia. Krzyk utknął mi w gardle. Powoli, sparaliżowana strachem odwróciłam się. Starałam się być przygotowana na to co zobaczę. Pierwszym co ujrzałam były wielkie wilcze łapy, pokryte czerwonym futrem. Serce na kilka sekund przestało pracować. Powoli, skierowałam swój wzrok wyżej. Zobaczyłam potężną klatkę piersiową zwierzęcia, a później wilczy łeb. Uszy postawione do przodu. Oczy koloru ognia. Po bokach jego tułowia, aż po sam koniuszek ogona biegły pomarańczowe i złote zdobienia. Zwierz przyglądał mi się z zainteresowaniem, a ja jemu z przestrachem.
   - Co ty tu robisz? - zapytał z nienaturalnym spokojem w głosie. - Ludzie zwykle nie zapuszczają się na terytorium dzikich bakuganów.
   - Dzi... dzikich baku.... ganów.. ? - wydukałam przez zaciśnięte gardło. Stwór zamachał ogonem.
   - Dzikich. Takich bez wojowników. Masz szczęście, że to tylko ja.
   - Ty nie jesteś…..... dziki?
   - Nie za bardzo – w jego oczach pojawił się ogień, lecz po chwili zgasł. - Lepiej będzie jak zjesz to.
Zamachnął się łapą. Chyba chciał strącić jeden owoc lub dwa. Ale zamiast tego zwalił całe drzewo. Wylądowało ono kilka centymetrów przed moimi nogami. Odstające gałęzie podrapały mnie w twarz. Odskoczyła do tyłu. Owoce te były wielkości sporej pomarańczy, o wyblakłym, żółtawym kolorze. Skórka była cienka, a miąższ miękki. Zaczęłam połykać je bez opamiętania. Nie obchodziło mnie że dziwa istota mi się przygląda i, że jest w stanie połknąć mnie jednym kłapnięciem paszczy. Gdy tylko mój żołądek zapełnił się po brzegi, powróciła mi jasność umysłu. Rozejrzałam się po. Dziwna istota piła wodę z strumienia, nie spuszczając ze mnie, swoich płonących oczu. Przez dłuższy czas siedziałam w ciszy próbując sobie wszystko poukładać w głowie. Znajdowałam się na „terytorium” istot zwanych bakuganami. Te, które zamieszkiwały ten obszar były dzikie. Cokolwiek to znaczyło.
   - Co tu robisz? - bakugan powtórzył swoje pytanie.
   - Yyyy.... - co miałam mu powiedzieć? Że wpadłam do dziury? Lepiej skłamać? Wzięłam głęboki wdech. Skoro wielkie, zmutowane stwory to normalna rzecz, to czemu dziwne dziury miały by być czymś nienaturalnym? Jeżeli to co się dzieje można nazwać naturalnym. - Wracałam do domu, kiedy wpadłam w jakąś dziurę, a potem obudziłam się w tym lesie, na trawie – wyrzuciłam z siebie.
Stwór przypatrywał mi się uważnie. Przez kilka długich minutach rozmyślań, westchnął.
   - Jak się nazywasz? - zapytał jakbyśmy byli na wieczorku zapoznawczym, a nie w lesie dzikich bakuganów, gotowych w każdej chwili mnie skonsumować. - Ja jestem Fire Wolf.
   - Emilie Kuso – gdy wypowiedziałam swoje nazwisko, Fire Wolf dziwnie zareagował. Machnął parę razy ogonem, w jego oczach pojawiła się ciekawość, zaintrygowanie i strach.
Nie wiedziałam co mam o tym sądzić. Z jednej strony cała ta sytuacja wydawała mi się chora, ale z drugiej wreszcie znalazłam kogoś, kto być może wie jak mam wrócić do domu.

   - Dokąd zmierzasz?
   - Sama nie wiem. Są tu inni ludzie?
   - Tak. Mieszkają w miastach, daleko stąd. Najbliższe ich siedlisko jest na drugim końcu pustyni – mimo tego iż dopiero co poznałam Wolfa, czułam, że to właśnie on mi może pomóc.
   - Zabierzesz mnie tam? - zapytałam go jak starego kumpla. Byłam zadziwiona swoją śmiałością. Bakugan zresztą też. Wpatrywał się we mnie tymi, swoimi, wielkimi ślepiami. Gdy tylko szok minął, zwierz (jeśli tak go można nazwać) potrząsnął głową.
   - Dla jasności, ty chcesz żebym ja zabrał ciebie do miasta? - w tonie jego głosu, słychać było niedowierzanie. - Ale zdajesz sobie sprawę, że to miejsce pełne jest niebezpiecznych istot, gotowych w każdej chwili cię pożreć? - nadal nie mógł wyjść z szoku.
   - No, raczej tak.
   - Jesteś kopnięta – stwierdził.
   - To co, zabierzesz mnie? - Fire Wolf westchnął cicho.
   - Zgoda.
---------------
Od Autorki! Wiem że rozdział krótki i przepraszam. Niestety zaczęła mi się szkoła więc nie wiem jak będzie z Rozdziałem IV. Powinnam mieć czas napisać go w sobotę lub niedzielę.
Pozdrawiam!

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Rozdział II

   Wymachiwałam rękoma i nogami, na próżno szukając oparcia. Wciąż ściskając Dragonoida w dłoni. W końcu przestałam spadać. O nic nie uderzyłam, niczego się nie złapałam. Po prostu unosiłam się w pustce. Powoli otworzyłam oczy. Granat. Otaczał mnie granat. Przestrzeń powoli zmieniała kolor na szary. Niczego wokoło nie było. Tylko ja. Zewsząd słyszałam głosy, zbyt zniekształcone by móc zrozumieć ich przekaz. Zaczęłam widzieć wspomnienia, tak odległe i tak mi nieznane. Nie były moje. Uczucia innych ludzi uderzały we mnie z ogromną siłą. Raz czułam nadzieje, miłość i uniesienia, a raz rozpacz, nienawiść i starach.
Dragonoid wciąż zamknięty w mej dłoni zaczął mnie ciągnąć. Może nie on ale coś na pewno. W śród tylu dźwięków, wspomnień, uczuć i kolorów czułam się zdezorientowana. Moje ciało posuwało się do przodu, umysł tego nie rejestrował. Kolory zmieniały się coraz szybciej. Nagle Wszystko rozświetliło światło. Światło było wszystkim. Pochłonęło mnie.
*
   Ocknęłam się wśród trawy, mokrej od porannej rosy. Byłam obolała. Leżałam na prawym boku. Przygniecione ramie mnie rwało. Musiałam się nieźle po obijać. Z trudem przeturlałam się na drugi bok i podniosłam.
- Uch – wyrwało się z moich ust.
   Zakręciło mi się w głowie. Na szczęście tuż obok znajdowało się drzewo o które się oparłam. Niestety prawym ramieniem. Zasyczałam wściekle, na samą siebie. Byłam wściekła, nie wiedząc dokładnie dlaczego. Oparłam się o pień i wzięłam głęboki oddech. Próbowałam poukładać sobie myśli, a przede wszystkim się uspokoić. Zebrać wszystko w logiczną całość, zebrać wszystko w logiczna całość, moja próba wyjaśnienia tego co się stało była żałosna. Umarłam? Zemdlałam i mam dziwny sen? A może cały ten dzień był tylko snem? Może wystarczy otworzyć oczy, by zakończyć to szaleństwo? Odchyliłam głowę do tyłu i spojrzałam na korony drzew. Drzewa miły ponad sto metrów wysokości (tak na oko)!
- To tylko sen, to tylko sen, to tylko sen! - uspokojenie się były w tym momencie niewykonalne.
   Rozejrzałam się dookoła. Wykształcił się to specyficzny habitat. Coś jak połączenie puszczy z dżunglą. Wszędzie rosły wielkie paprocie i krzaki. Wysokie drzewa porośnięte były lianami i mchem. Znajdowałam się na malusieńkiej polance, jeśli można było na zwać to polaną.
   W ręce wciąż ściskałam Drago. Z przerażeniem stwierdziłam, że ledwo ruszam palcami. Pod powiekami zapiekł mnie łzy strachu. Gdzie jestem? Co tak właściwie się stało? Co będzie z moją ręką i biodrem? Pozwoliłam by słone łzy spłynęły mi po policzkach. Nagle poczułam się strasznie mała i słaba. Senność atakowała mnie od środka. Zmęczenie, szok, ból, strach zniknęły. Ciemność pochłaniała mnie coraz bardziej. Aż w końcu zasnęłam.
*
   Obudził mnie dziwny dźwięk. Kiedy otworzyłam oczy wciąż panowała ciemność. Jednak blask księżyca pozwolił mi zobaczyć źródło odgłosu. Gigantyczny cień stał przede mną. Serce biło mi jak oszalałe. Z przerażeniem obserwowałam jak powoli odwraca głowę. Znów stałam się maleńką istotką. Starałam się być jak najciszej. Stwór jeszcze chwilę postał w miejscu, po czym skoczył na gałąź, wysoko nade mną i zniknął. Siedziałam przestraszona, bojąc się co dalej. Po wielkości rośli mogłam się spodziewać, że i zwierzęta są gigantyczne. Mogłam przysiąść, że to coś mogło uchodzić za przerośniętego pawiana. Zamknęłam oczy i próbowałam przekonać sama siebie, że to sen.
*
   Nie pamiętałam kiedy zasnęłam. Jednak bardziej niż moje nocne przeżycie, przeraził mnie fakt, że nadal jestem tu gdzie zasnęłam. Więc to nie sen. A więc co? Szukałam przez chwilę odpowiedzi, a gdy jej nie znalazłam postanowiłam wydostać się z tego zdziwaczałego lasu. Wstałam bez trudu. Zaskoczyło mnie, że nie odczuwam bólu. Moje prawe ramie i biodro było zdrowe! W prawej dłoni nadal ściskałam dziadkowy amulet. A więc to on mnie uleczył? Ta opcja wydawała się być najbardziej prawdopodobną, więc to ją wybrałam. Byłabym wdzięczna dziadkowi za ten niezwykły prezent, gdyby nie fakt, że to on mnie tak urządził. Na co mi ta szara kulka?! I u diabła, dlaczego musiała przysłać mnie w taki miejsce?!
- Tylko spokojnie – powiedziałam sama do siebie.
   A więc było ze mną, aż tak źle, że zaczynałam mówić sama do siebie? Wcisnęłam Dragonoida do kieszeni i ruszyłam przed siebie. Przedzieranie się przez krzaki było niezbyt przyjemną czynnością. A co dopiero łażenie po lesie z gigantycznymi zaroślami! Ani jednej ścieżki. Musiałam naciągnąć na głowę kaptur, gdyż gałęzie raniły moją twarz. I tak na niewiele się to zdało. Puszczo – dżungla wydawała z siebie dziwne dźwięki. Można by pomyśleć, że jest żywą istotą. Przeszły mnie ciarki. Czułam się obserwowana. Z nieba zaczynał lać się upał. Z każdą kolejną minuta było mi coraz cieplej. Mimo, że wielkie drzewa rzucały wielkie cienie, nie czułam się w nich lepiej. W końcu do mych uszu dotarł dźwięk chlupoczącej wody. Po chwili ujrzałam strumyk. Był za duży jak na strumień, lecz za mały jak na rzekę. Podeszłam i ochłodziłam twarz. Napiłam się. I, nie mogąc znieść upału wlazłam do niego w ubraniach. Przynajmniej jak nasiąkną to potem będzie mi chłodniej.
   Gdy ugasiłam pragnienie odezwał się głód. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że od ponad doby nic nie jadłam. Rozejrzałam się w poszukiwaniu pożywienia. Skoro żyją tu zwierzęta, to znaczy że i gdzieś rosną jadalne rośliny. Pierwsze co mi wpadło w oko, to coś jak wielka czereśnia. Może trochę bardziej bordowa, ale jednak. Szybko przeszłam na drugą stronę strumienia. Gałęzie aż się od nich uginały. W tym momencie nie kierował mną zdrowy rozsądek, lecz głód. Nie obchodziło mnie czy to trujące czy nie, chciałam jeść. Już sięgałam po tą cudną rozkosz, gdy nagle usłyszałam głos.
 - Na twoim miejscu bym tego nie jadł.
---------------------------------------------------
Od Autorki! Dość krótki rozdział, ale mam nadzieję, że wam się spodoba. W kolejnych dwóch akcja będzie toczyć się wolno, lecz potem to się zmieni. Proszę o komentowanie. Przepraszam że ostatnio się nie odzywałam, ale byłam pochłonięta oglądaniem Heartlandu i Karnevala.

Pozdrawiam!

sobota, 18 stycznia 2014

Rozdział I

    Dzwonek zadzwonił w momencie gdy nauczycielka kończyła wypisywać na tablicy niewyobrażalnie długą prace domową. Do końca roku szkolnego został niecały tydzień. Większość nauczycieli robiła już lekcje wolne, ale pani Philips uważała, że spędzenie weekendu nad zadaniami z matmy to nasze największe marzenie.
   Wszyscy zaczęli pakować swoje rzeczy, więc i ja niedbale wrzuciłam książki i zeszyty do plecaka. Szkoła powoli przestawała mnie obchodzić. Z roku na rok moje ambicje malały. Buda wykańczała mnie psychicznie.
 - Kuso – usłyszałam chłodny głos pani Philips. Odwróciłam się twarzą do nauczycielki słysząc swoje nazwisko. 
 - Tak? - zapytałam. Do uczniów zawsze zwracała się po imieniu.
 - Gratulacje – powiedziała. - Zdałaś sprawdzian końcowy na ocenę dostateczną – wypowiedziała to zdanie z nieukrywaną obojętnością. Dostałam tróje! Wszystko we mnie buzowało się z radości. Każda komórka mego ciała zdawała się krzyczeć Zdałam! Zdałam!
 - Dziękuje – zdołałam wyjąkać, po czym na sztywnych nogach wyszłam z klasy.
   Zdanie matematyki było dla mnie bardzo ważne, a jeśli zdałam to znaczy że będę mieć dwóje na koniec roku, a to znaczy że otrzymam promocje do następnej klasy. Przez tydzień uczyła się to tego nieszczęsnego sprawdzianu. Nigdy nie byłam dobra z przedmiotów ścisłych. Za to świetnie mi szło z biologi, geografii, polskiego i niekiedy z historii. W liczbach się gubiłam, z datami było lepiej. Jeśli chodził o języki obce, z angielskim nie było lepiej niż matematyką. W gimnazjum z dodatkowych języków wybrałam francuski, ale tak naprawdę wolała bym chodzić na japoński lub szwedzki.
   Od kilku dni padał deszcz, co jakiś czas nawiedzały nas burze. Kiedy wyszłam ze szkoły zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Naciągnęłam na głowę kaptur mojej niebieskiej bluzy i wsiadłam na rower.
Szkoła leżała na obrzeżach miasta, na niedużym blokowisku. Do domu miałam niecały kwadrans jazdy rowerem o ile skracała sobie drogę przez Park. Ten plac nie miał konkretnej nazwy, wszyscy nazywali go po prostu Parkiem. Minęłam ostatnie punktowce i wjechałam Północną Bramą. Park był bardziej szeroki niż długi. Oddzielał blokowisko od domków jednorodzinnych. Można było się do niego dostać tylko przez cztery bramy, każda znajdowała się po innej stronie świata i nosiła nazwę tego kierunku. Nie miał on również swojego planu, przez co łatwo można było się w nim zgubić. Posiadał dwie główne i największe aleje, ale również pełno było w nim mniejszych ścieżek oraz dwa nieduże place zabaw. Tam gdzie nie stały ławki, rosły krzewy i drzewa. Skierowałam się Aleją Północną-Południową w stronę Południowej Bramy. Była to najkrótsza droga do części domków jednorodzinnych.
   Mieszkałyśmy z mamą w niedużym, dwu piętrowym domku. Ja na piętrze, ona na parterze. Mimo że w ostatnich latach nasza sytuacja finansowa nieco się ustabilizowała to nadal żyłyśmy dawnym przekonaniem, że lepiej jest zostawić cześć pieniędzy na czarną godzinę. Nigdy nie miałam nowego telefonu jak większość osób z mojej klasy, w ogóle niewiele posiadałam. Moim najcenniejszym skarbem był Drago i rower dziadka. Moja mama, Rika Kuso, posiadała już stałą prace jako opiekunka w domu spokojnej starości. Tak jak dawniej musiałam spędzać wiele czasu sama w domu, jednak bez dziadka było w nim zawsze jakoś tak za cicho.
   Jego śmierć uświadomiła mi jak wielki może być ból po stracie kogoś bliskiego. Pamiętałam ten dzień o wiele za dobrze, niż bym tego chciała.
*
   Budzę się w swoim łóżku i od razu dopada mnie to dziwne uczucie. Wiem, że wydarzyło się coś złego. Słyszę z dołu szloch mamy. To dziwne, o tej porze powinna być w pracy. Co się dzieje? Schodzę powoli schodami na dół, wcale nie chcę wiedzieć co się stało, ale wiem że muszę.
   Mama siedzi w salonie na kanapie. Telewizor jest włączony, ale ona nie zwraca na niego uwagi. Ma twarz ukrytą w dłoniach. Wszędzie walają się zużyte chusteczki higieniczne. Mama płacze.
 - Mamo? - pytam. - Mamo, co się stało? - nie jestem pewna czy chcę usłyszeć odpowiedź. Mama wybucha jeszcze większym płaczem.
Odgarniam zasmarkane chusteczki , siadam koło niej i ją przytulam. Cała drży. To drżenie przenosi się na mnie.
 - Och skarbie tak bardzo chciałam ci tego nie mówić – po pewnej chwili odzywa się. Widzę jak próbuje powstrzymać się od płaczu, jak bardzo stara się to ukryć. W przeszłości wiele razy słyszałam jak płacze, ale dopiero teraz to widzę. - Widzisz – zaczęła – dziś w nocy wydarzyło się coś okropnego – milknie. Chce mi dać do zrozumienia, że to co zaraz usłyszę jest przerażające. To co zaraz powie na zawsze odmieni moje życie. Czuje to, ale jest za późno na ucieczkę. Muszę stawić temu czoła.
 - Co się stało mamo? - pytam ściśniętym gardłem.
 - Dziś w nocy – szepcze najciszej jak się da. - Dziś w nocy odszedł..... dziadek – znowu wybucha płaczem.
   Siedzę i nic nie rozumiem. Moim ciałem wstrząsa szloch, lecz umysł nie pojmuje co się stało. Pracuje na najwyższych obrotach Nie rozumiem tego. Nie chcę rozumieć.
 - Nie, to nie możliwe – z mych oczu płyną łzy, mam gule w gardle, złamane serce.
   Coś rozdziera mnie od środka, zaczynam płakać razem z mamą. Wiem, że dziadek umarł, ale nadal tego nie pojmuję. Na myśl o tym, że już nigdy go nie zobaczę dostaję mdłości.
*
   Westchnęłam. To odległe wspomnienie budziło w mym sercu ból. Zastanawiałam się ile jeszcze będę zmuszona wycierpieć. Ból po stracie kogoś nie mija, ale może przynajmniej osłabnąć. Ale kiedy? Ile jeszcze czasu minie nim się z tym pogodzę? Nigdy, obiecałam sobie w myślach. Nigdy nie pogodzę się z twoją śmiercią dziadku.
   Zsiadłam z roweru mijając dobrze znaną mi część Parku. Widziałam z stąd Południową Bramę. Zatrzymałam się przy jednej z starszych ławek. Z starego drewna odpadały kawałki zielonej farby. Gdy byłam młodsza, siadywałam na niej często z dziadkiem. Zawsze, gdy była ładna pogoda, zabierał mnie do Parku. Potrafiliśmy siedzieć tam od rana do wieczora. Czasami spotykaliśmy Runo, starą znajomą dziadka. Nie znałam jej zbyt dobrze. Wydawała się miła, lecz nigdy z nią nie rozmawiałam. Ostatni raz ujrzałam ją na pogrzebie. Odegnałam od siebie te nieprzyjemne myśli.
   Dziadek ożenił się młodo. Moja babcia umarła nim mój ojciec ukończył osiemnaście lat. Nazywała się Ise Kuso. Była ładna. Widziałam ją na starym, wyblakłym zdjęciu. Miała piegi i jak podejrzewam, rude włosy. Kiedyś na album rozlała się kawa i znacznie pogorszyła jakość wszystkich zdjęć i pocztówek. Mamy mojej mamy również nie poznałam, a przynajmniej jej nie pamiętam. Umarła na raka gdy miałam trzy lata. A mój drugi dziadek zginął na wojnie, gdzieś za granicą. Rodzina Kuso malała z dekady na dekadę.
   Usiadłam na ławce, czułam jak intensywnie pachnie mokre drewno. W deszczu byłam szczęśliwa. Dźwięk spadającej wody mnie uspokajał. Powietrze było takie rześkie. Z ciągnęłam kaptur z głowy. Włosy szybko wchłaniały wilgoć. Deszcz spływał po mojej twarzy. Świat płakał. Miał gorzej niż ja. Cieszyło mnie to. Ciemne chmury mknące po niebie, wyrzucały z siebie żal. „ Bez ciemności nie mogłoby istnieć światło, a bez nocy nie było by dnia.” Cytat z jakiejś książki. Nie pamiętałam z jakiej. Równie dobrze można powiedzieć, że bez śmierci nie mogłoby istnieć życie ziemskie.
  - Och Drago – szepnęłam do kulki. - Co ja mam zrobić?
   Nie spodziewałam się żadnej odpowiedzi. Mimo to ją dostałam. W lewej kieszeni, tam gdzie trzymam Dragonoida, poczułam ciepło. Powoli i ostrożnie wyciągnęłam amulet. Świecił się czerwoną poświatą. Gdy tylko opuszki moich palców go dotknęły, zaczął parzyć. Przerażona odskoczyłam, a kulka wpadła do kałuży. Powoli podniosłam go. Nie parzył, ale był ciepły
 - O co cho.... - nie zdążyłam dokończyć pytania. Straciłam grunt pod nogami.
------------------------
Od Autorki! Tym razem postanowiłam was nie torturować i wstawić rozdział wcześniej, ale tylko tym razem. No co by tu powiedzieć..... Postaram się jak najszybciej skończyć pisać kolejne części historii. Od poniedziałku mam ferie, więc posiadam czasu aż nad to. 
Pozdrawiam Agey!


czwartek, 9 stycznia 2014

Prolog

 Starszy pan bujał się w fotelu. Miał przymknięte oczy. Znowu wspominał dawne czasy. Wiedział ze kiedyś go zabraknie, a wtedy wszystko zostanie w rękach jego wnuczki. Musiał jej powiedzieć, ale ona była zbyt młoda. Nie zrozumiała by go, odrzuciłaby i odeszła. Słyszał jak razem z postacią z telewizji śpiewa piosenkę w sąsiednim pokoju.
- Emilie? - zawołał ją po imieniu. Słyszał że wstaje. Po chwili za drzwi wychyliła się mała główka z mnóstwem brązowych loczków i oczami tego samego koloru.
- Tak dziadziu? - zapytała tym swoim dziecięcym głosikiem. Staruszek otworzył oczy i spojrzał na nią. Rosła tak szybko. Niebawem gotowa poznać prawdę.
- Choć do mnie skarbie - powiedział i poklepał się po kolanach. - Mam coś dla ciebie – jednak zanim skończył mówić mała siedziała mu już na kolanach. „ Małe dzieci to straszni materialiści” pomyślał. Westchnął ciężko i wyciągnął z kieszeni szarą kulkę wielkości nie dużego orzecha włoskiego. Malutka od razu chwyciła ją w ręce. Była szara i zimna, z mnóstwem malusieńkich wcięć i wzorów.
- Cio to? - zapytała Emilie.
- To jest mój taki.... przyjaciel – odparł staruszek. - Przynosił mi szczęście. Nazywa się Drago – uśmiechnął się i znowu przypomniała mu się twarz przyjaciela. Malutka obracała go w palcach i podrzucała śmiejąc się przy tym. - Obiecaj mi że będziesz go nosić zawsze przy sobie – powiedział już stanowczym lecz wciąż czułym głosem.
- Oczywiście dziadziu – uśmiechnęła się. Kochała dziadka, a on kochał ją.
~*~

Po policzkach Emilie spływały słone łzy. Minął rok odkąd jej dziadek odszedł z tego świata. Stała właśnie na cmentarzu wraz z matką. Patrzyła na grób. Nie mogła uwierzyć że to dopiero rok. Czuła się jakby minęło co najmniej dziesięć lat.
Dziadek był dla niej wszystkim. Opiekował się nią gdy matka była w pracy. Jej ojciec zmarł gdy miała dwa lata, w ogóle go nie pamiętała. Matka musiała chwytać się każdej dostępnej pracy i czasem pracować na trzy etaty. W ciągu dziesięciu lat zmieniała prace wiele razy. Kiedy była młodsza czasami siedziała u dziadka nawet po kilka dni. Kiedy podrosła to ona chodziła do niego by się nim zaopiekować. Z biegiem lat osłabł i zaczął majaczyć. Wymyślił sobie swój własny świat i przesiadywał w nim całymi godzinami. Nie kontaktował się z otoczeniem. Emilie przesiadywała z nim nie po to by się nim zajmować, ale by po prostu poczuć jego bliskość. Nawet gdy spał był dla niej oparciem.
-Tęsknie za nim – szepnęła.
- Ja też skarbie, ja też – odszepnęła mama i przytuliła ją.

Odchodząc ostatni raz spojrzała na litery wygrawerowane na nagrobku.

Daniel Kuso
Spoczywaj w pokoju”